250 lat teatru publicznego w Polsce

Artykuły

Nie "czy", tylko i..., i...

W majowym numerze miesięcznika "Teatr" ukazał się blok artykułów anonsowanych już na stronie tytułowej pisma hasłem "Narodowy czy publiczny - polemiki na czas obchodów" - pisze Dariusz Kosiński.

Jak sugeruje ów tytułowy anons, podstawową tezą trzech tekstów, autorstwa Małgorzaty i Marka Piekutów ("Fluctuat nec mergitur"), Patryka Kenckiego ("Rocznicowe liberum veto") i Jacka Cieślaka ("Słoń, Niesiołowski i sprawa polska") jest stwierdzenie, że obchody 250-lecia teatru publicznego w Polsce zostały wymyślone przez tajemnicze "środowisko związane z Instytutem Teatralnym", by zatrzeć, zastąpić, wymazać ideę teatru narodowego, której owo "środowisko" najwyraźniej nie lubi, obawia się, którą może wręcz zwalcza. Podobne myślenie pojawia się też w wypowiedziach naczelnego "Teatru" Jacka Kopcińskiego w jego rozmowie z Dorotą Buchwald, dyrektorem IT.

Właściwie nie powinienem się dziwić podejrzeniom, że jubileusz 250-lecia teatru publicznego jest obchodzony przeciwko czemuś lub komuś, bo takie, w istocie spiskowe i koteryjne myślenie dominuje w polskim życiu politycznym i społecznym od lat. Ale jednak lektura majowego "Teatru" zaskoczyła mnie nieprzyjemnie, bo łudziłem się, że ludzie znający nas (mnie i Dorotę Buchwald) i współpracujący z Instytutem Teatralnym (a więc chyba - tak ośmielałem się myśleć - należący do "środowiska" z nim związanego) będą mieli do nas choć odrobinę zaufania, nie mówiąc już o chęci zrozumienia. Z pokorą przyjmuję, że tak nie jest i że najwyraźniej wielokrotne wyjaśnienia, jak rozumiemy teatr publiczny i sens jubileuszu nie były dość precyzyjne i wystarczające. Przyznaję także, że może nie dość wyczerpująco i dokładnie zajmowałem się dotąd wyjaśnianiem, dlaczego obchodzenie roku 2015 jako jubileuszu teatru narodowego byłoby według mnie pomysłem niefortunnym. Spróbuję więc jeszcze raz, najprecyzyjniej i najklarowniej jak potrafię, to wytłumaczyć.

Po pierwsze "teatr publiczny" to z terminów możliwych do zastosowania najszerszy, obejmujący też oczywiście "teatr narodowy" w każdym z jego wielu wariantów. Wybita przez Redakcję "Teatru" na okładce alternatywa "narodowy czy publiczny" jest nam z gruntu obca. W naszym myśleniu taki wybór nie istnieje. Istnieje natomiast synergetyczna koniunkcja i..., i... I publiczny, i narodowy. I "programowo polski", i polski nieprogramowo. Wbrew wątpliwościom Małgorzaty i Marka Piekutów oraz Patryka Kenckiego dobrze pamiętam, że data 19 XI 1765 może być uznana za początkową pod warunkiem, że uzna się ją za datę inauguracji pierwszego polskiego teatru stałego, zawodowego i publicznego. Nie mam ambicji, by przymiotnik "publiczny" wyparł i zastąpił w narracji historycznej inne, z "narodowym" na czele. Nie twierdzę też, że teatr publiczny w Polsce pojawił się po raz pierwszy 19 XI 1765, co imputuje mi Patryk Kencki, który jako znawca epoki i uważny czytelnik Raszewskiego, wie zresztą dobrze, że tego dnia nie pojawił się także teatr narodowy (co naiwnie sugeruje Jacek Cieślak). Każdy historyk świetnie zdaje sobie sprawę, że wszystkie rocznice i jubileusze związane nie z konkretną instytucją lub osobą, ale z pojęciami ogólniejszymi, są problematyczne, a historyk teatru polskiego, nawet początkujący, ma świadomość, że 19 XI 1765 to pod każdym względem "kłopotliwa rocznica". Kłopotliwa także jako rocznica teatru narodowego (również tego pisanego dużymi literami). Na potrzeby akcji edukacyjno-społecznej, jaką w istocie jest jubileusz 250-lecia teatru publicznego, jakąś nazwę trzeba było jednak wybrać, bo nie sposób obchodzić Roku Teatru Polskiego, Stałego, Zawodowego i Publicznego jednocześnie. Pięćdziesiąt lat temu, z przyczyn nie historyczno-teatralnych, ale politycznych, Kazimierz Dejmek i Zbigniew Raszewski ustanawiali i uzasadniali obchody rocznicy Teatru Narodowego. W roku 2015 wybrano na hasło naczelne teatr publiczny, czyniąc to także, jak rozumiem, z powodów politycznych. Politycznych nie znaczy jednak partyjniackich czy wąsko partykularnych. Polityczność tego wyboru rozumiem jako świadomy akt wynikający z chęci zwrócenia uwagi na taką właśnie formę teatru, na jej funkcje i znaczenie. Wybór ten miał na celu umieszczenie teatru publicznego - jako pewnej idei - w centrum debaty, by uświadomić wszystkim zainteresowanym, a nawet niezainteresowanym, na czym polega wartość takiego teatru, a w szczególności: dlaczego należy podtrzymywać jego istnienie, czyli dosłownie - przeznaczać na jego utrzymanie publiczne pieniądze. Osobiście nie podzielam kasandrycznych głosów, że teatr publiczny w Polsce jest zagrożony zniknięciem. Uważam jednak, że trzeba podejmować nieustanne wysiłki, by wyjaśniać naszym współobywatelom, podatnikom i urzędnikom, którzy umożliwiają dzisiaj jego istnienie, dlaczego warto to robić, nawet jeśli się do teatru nie chodzi. I namawiać, by choć raz w roku, w Dniu Teatru Publicznego, płacąc za bilet 2,5 złotego, przekonali się na własne oczy, jak on dziś w Polsce wygląda.

Nic nie poradzę na to, że autorom "Teatru" przymiotnik "publiczny" kojarzy się przede wszystkim z prostytucją. Jednak w humanistyce i w dyskursie publicznym od lat istnieje i odgrywa ważną rolę inny krąg skojarzeń, związany z takimi pojęciami jak opinia publiczna, debata publiczna, czy - szczególnie dla mnie ważna - sfera publiczna. Przypomnę, że twórca tego pojęcia Jrgen Habermas uważa, że w swojej nowoczesnej formie sfera publiczna wyłoniła się stopniowo pod koniec XVIII wieku, wraz z formowaniem się podstaw nowożytnego społeczeństwa obywatelskiego, dla którego stanowi niezbędny warunek. Tenże Habermas, co przypomniał niedawno Chris Balme w artykule opublikowanym w książce "Performance Studies. Key Concepts", uznawał teatr publiczny za ważną instytucję kształtującą tę sferę. W takim rozumieniu teatr publiczny wydaje się po pierwsze najbliższy temu, co stworzył Stanisław August, a po drugie - wyjątkowo cenny i ważny dzisiaj w Polsce. Przy bierności społeczeństwa i niemrawnych protestach środowiska artystyczno-intelektualnego, politycy i przedsiębiorcy doprowadzili do niemal całkowitego upadku telewizji publicznej. Broni się jeszcze publiczne radio, choć i jego pozycja jest stale zagrożona. Natomiast teatr ostatnich dekad wydaje się na różne sposoby wzmacniać swoją pozycję jako ważna część sfery publicznej, czyniąc to wbrew oporowi polityków różnych opcji i wbrew silnej presji na komercjalizację. To, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego uznało rolę teatru jako części sfery publicznej za ważną i zdecydowało się na podjęcie decyzji o wsparciu tej idei poprzez ustanowienie specjalnego roku, wydawało nam się powodem do wspólnej (!) radości i szansą do wykorzystania przez wszystkich.

Właśnie - przez wszystkich. Inkluzywność (że użyję akademickiego terminu) to jedna z podstawowych zalet "teatru publicznego" jako hasła tego roku. Wyobraźmy sobie, co byłoby, gdyby przyjąć propozycję autorów i redaktorów "Teatru" i ogłosić rok 2015 Rokiem Teatru Narodowego. Już słyszę te nieustannie i do znudzenia powtarzane zastrzeżenia i wyjaśnienia, że nie jest to rok jednej, warszawskiej instytucji. Już widzę te krytyczne artykuły piętnujące zawężenie święta całego polskiego teatru, tę "słowną ekwilibrystykę" poszerzającą pojęcie "teatr narodowy" do granic wytrzymałości. A wszystko to na nic, bo - co wiem aż za dobrze - słowo ma swoją moc i nie da się go nadmiernie naginać i rozciągać. Biedni specjaliści od komunikacji społecznej, którzy musieliby sobie jakoś z tym wszystkim poradzić. Biedny Teatr Narodowy, który otrzymałby taki "pocałunek Almanzora".

Jubileusz "teatru publicznego" ma oczywiście swoje słabe strony (nic nie dowodzi tego lepiej niż dyskusja, którą właśnie toczymy). Ale ma tę wielką zaletę, że obejmuje wszystkie 117 istniejących w Polsce teatrów publicznych, pozwalając każdemu z nich na równych prawach uczestniczyć w tym święcie i czuć się przedmiotem i podmiotem debat i inicjatyw podejmowanych z tej okazji. W tej liczbie jest też oczywiście Teatr Narodowy w Warszawie, który ponadto organizuje własne obchody finansowane przez MKiDN, współorganizowane w niektórych punktach przez Instytut Teatralny. Sugerowanie, że inicjatorzy i organizatorzy jubileuszu kierują się jakimś domniemanym pragnieniem osłabienia znaczenia Teatru Narodowego w Warszawie czy wręcz zmiany jego nazwy na Teatr Publiczny, to chwyt owszem typowy dla współczesnego dziennikarstwa, ale jednak bardzo nieuczciwy.

Istnieje jednak inny, o wiele ważniejszy powód, dla którego wybór "teatru narodowego" jako głównego bohatera roku 2015 byłby według mnie bardzo nieszczęśliwy, a wręcz niebezpieczny. Zapewne wbrew woli autorów, teksty opublikowane w "Teatrze" ukazują to niebezpieczeństwo niezwykle wyraziście. Zarówno Małgorzata i Marek Piekutowie, jak i Patryk Kencki, proponują powiązanie teatru narodowego czy "programowo polskiego" z ideami i wartościami reprezentowanymi przez osoby, instytucje i środowiska organizujące i wspierające poszczególne placówki. I tak według Piekutów teatr założony przez króla w 1765 był narodowy, ale już ten, którego byt umocnił Stackelberg w roku 1774 narodowy nie był, choć - co stwierdzają z satysfakcją - był publiczny. Podobnie publiczny, ale nie narodowy, był teatr warszawski po 1830 i to aż do "czasów Osterwy", ponieważ rządzili nim, jak odważnie stwierdzają walczący z eufemizmami Autorzy, "policmajstrzy". Biedna Modrzejewska! Biedna Maria Kalergis! Biedny, podwójnie biedny policmajster Muchanow! Nie ma rady - zostaliście niniejszym wyłączeni z dziejów teatru narodowego. Nie dla was nieeufeministyczne jubileusze...

W tekście Piekutów jak na dłoni widać, co dzieje się, gdy w skomplikowanej historii Polski i polskiego teatru stosuje się myślenie według ideologii wartości "prawdziwe narodowych" i "programowo polskich". Według tej samej logiki, która prowadzi do wniosku, że Warszawskie Teatry Rządowe nie były narodowe i nie były polskie (wszak rządzili nimi Rosjanie), poza nawiasem dziejów teatru narodowego znajdą się rzecz jasna wszystkie polskie sceny rządzone przez zaborców i okupantów, a problematyczna (i to bardzo!) stanie się kwestia polskich scen istniejące pod niechcianymi przecież i wobec obowiązującej interpretacji antynarodowymi rządami komunistów. Z tekstu wynika, że Dejmek w Narodowym był narodowy. Ale co z Dejmkiem realizującym w Łodzi "Brygadę szlifierza Karhana"? A Hanuszkiewicz obejmujący Narodowy po wyrzuceniu Dejmka jest narodowy czy nie? I kto o tym będzie decydował?

Podobnie kłopotliwa jest płynna kategoria teatru "programowo polskiego" zaproponowana przez Patryka Kenckiego. Autor bardzo słusznie wskazuje na komplikacje relacji teatru polskiego i publicznego w czasach okupacji. Od razu więc zapytam, czy Państwowe Polskie Teatry Dramatyczne działające za okupacji sowieckiej we Lwowie, Wilnie i Białymstoku były programowo polskie, czy nie? Według Piekutów na pewno nie były narodowe, bo rządzili nimi już nawet nie policmajstrzy, ale agenci KGB. Ale ich twórcy głosili chęć służenia kulturze polskiej, więc byli jak najbardziej "programowo polscy". Z rozstrzygnięciem tej skomplikowanej kwestii nie poradziły sobie Komisje Weryfikacyjne ZASP, spierają się o nią od lat - i to ostro - historycy. Kto miałby teraz rozstrzygnąć stopień programowej polskości przedstawień Węgierki, Poboga-Kielanowskiego i Dąbrowskiego? Czy powołamy do tego specjalny trybunał? A może "Teatr" opublikuje obowiązującą na dzień dzisiejszy listę?

Czy widać już dobrze, jaka puszka Pandory tu się otwiera? Do czego prowadzą jak najlepsze (jak mniemam) intencje Małgorzaty i Marka Piekutów oraz Patryka Kenckiego i tak zarysowane "polemiki na czas obchodów"? Redakcjo "Teatru", Drodzy Autorzy, czy naprawdę tego chcecie? Chcecie kłótni o to, kto ma prawo do nazywania się narodowym lub "programowo polskim"? Chcecie, by jakieś teatry nazywano "polskojęzycznymi"? Chcecie lustracji narodowej polskich scen? Dzielenia ich na pożyteczne narodowo i nie? Naprawdę nie wierzę, że takie są Wasze cele. Zakładam, że w te niebezpieczne igraszki wdaliście się niesieni polemicznym żarem i chęcią dowiedzenia swoich racji. Ale przecież widzicie, czym to grozi? I przecież nie jesteście aż tak naiwni, by mniemać, że będzie wysłuchane Wasze zastrzeżenie, że "narodowy nie znaczy bezkrytyczny", a naród nie jest wspólnotą etniczną, tylko dobrowolnym związkiem, wspólnotą wartości i kultury, a może wręcz "wspólnotą wyobrażoną" (bo tak nazywa go Anderson)? To wszystko bardzo piękne i jak najbardziej się z Wami zgadzam, ale sami pokazujecie, jak łatwo szlachetne idee zmieniają się w nahajkę do oddzielenia "naszych" od "obcych".

Podobnie problematyczne wydaje mi się proponowane przez Patryka Kenckiego wprowadzenie terminu "polski teatr publiczny" w miejsce "teatru publicznego w Polsce". Rozumiem, że Kencki nie chce włączać do dziejów teatru w tej części świata scen niemieckich czasu okupacji, ale czy istniejące w ciągu minionego 250-lecia obok scen polskich teatry niemieckie, żydowskie, rosyjskie, ukraińskie, litewskie, białoruskie i wiele innych mają nadal być uważane za nieobecne? Sam jestem autorem książki "Teatra polskie. Historie", krytykowanej właśnie za to, że mając ambicję przedstawienia nowych narracji o polskich przedstawieniach nie uwzględniła relacji teatru polskiego z działającymi w tych samych miastach teatrami grającymi dla ludzi posługujących się innym językiem i nieaspirującymi do bycia częścią polskiego uniwersum symbolicznego. Tłumaczyłem się wtedy, że moim celem było opowiedzenie o tym, jak Polacy tworzyli i wystawiali samych siebie poprzez przedstawienia i dramaty, ale mam poczucie, że jest tu jakaś ważna luka. Nie widzę powodu, by powtarzać ten błąd. Nie widzę też powodów, by w ramach roku jubileuszowego wymazywać dokonania scen programowo niepolskich i ich związki z polskim teatrem.

W polemikach zamieszczonych w "Teatrze" ujawnia się zaskakujące wyobrażenie, że jubileuszowe obchody z zasady powinny kogoś obejmować, a kogoś innego wykluczać. Że świętowanie 250 lat od powstania pierwszej, stałej, zawodowej, publicznej sceny polskiej powinno być tak ustawione i "spozycjonowane", by uczcić tych, którzy na cześć zasługują, a zapomnieć, wymazać tych, których nie uznajemy za godnych. Takie myślenie jest nam obce. Z okazji jubileuszu 250-lecia teatru publicznego Instytut Teatralny, przy wsparciu MKiDN prowadzi intensywne i szeroko zakrojone prace nad całym dorobkiem, całą przeszłością teatru w Polsce. W powstającej Encyklopedii Teatru Polskiego będą hasła poświęcone teatrom innym niż polskie, a w części biograficznej znajdzie się nawet sylwetka Igo Syma. Nie mamy zamiaru go czcić, podobnie jak nie mamy zamiaru czcić Aleksandra Rożnieckiego, ale nie zamierzamy udawać, że nie istnieli i nie odegrali w historii sceny polskiej i w Polsce jakiejś roli.

Zadaniem i celem organizatorów jubileuszu teatru publicznego nie jest bowiem rozdawanie certyfikatów narodowości i polskości, ani jakichkolwiek innych certyfikatów. Zadaniem i celem tego Roku - powtórzmy - jest przede wszystkim uświadomienie jak największej części społeczeństwa, że teatr publiczny, rozumiany jako część sfery publicznej, narzędzie kształtowania publicznej opinii i ważny uczestnik publicznych debat, to instytucja na tyle cenna, że warto ją dotować z publicznych pieniędzy, nawet jeśli mówi widzom rzeczy nieprzyjemne, atakuje ich, prowokuje i drażni. Zadaniem i celem tego Roku jest wzmocnienie scen publicznych w Polsce przez docenienie roli ich wszystkich, bez względu na estetyczne czy ideologiczne oblicze. Wykorzystujemy go także nieustannie do pokazania bogactwa historii i dorobku polskiego teatru, także tego sprzed 1765 roku, i tego, który nie może być uznany za publiczny. Niezależnie od nazwy staramy się, by był to jubileusz wszystkich, którzy dla teatru polskiego i w Polsce pracowali i pracują. Wydawało nam się, że te cele mogą zostać uznane za wspólne i warte wsparcia. Mimo wszystko wciąż wierzę, że się nie myliliśmy.

Dariusz Kosiński

Zobacz inne powiązane artykuły:

Korzystając z serwisu internetowego wyrażasz zgodę na używanie plików cookie. Pliki cookie możesz zablokować za pomocą opcji dostępnych w przeglądarce internetowej. Aby dowiedzieć się więcej, kliknij tutaj.