250 lat teatru publicznego w Polsce

Artykuły

Narodowy - publiczny - prywatny


Stefan Krzywoszewski

Przyzwyczailiśmy się do myśli, że życie teatralne w Polsce opiera się na systemie teatrów publicznych, dzięki którym możliwe jest pielęgnowanie polskiej tradycji scenicznej, konstruowanie programu działalności w perspektywie kilkuletniej, utrzymywanie na afiszu przemienności repertuaru, poszukiwanie nowych środków ekspresji, podejmowanie ryzyka eksperymentu, tworzenie i konsolidowanie zespołu aktorskiego, a także prowadzenie pracy kulturalnej z widzami oraz pedagogicznej z dziećmi i młodzieżą – wszystko to w ramach stałej, rozpoznawalnej instytucji.

Teatry prywatne, teatry prowadzone przez stowarzyszenia, fundacje itp. oraz teatry amatorskie – chociaż jest ich łącznie prawie pięć razy więcej – w nieodzowny sposób uzupełniają teatralną mapę Polski, ale jej nie konstytuują. To, że teatry publiczne tworzą podwaliny polskiego życia teatralnego, uznajemy za oczywistość. Co jakiś czas słyszy się co prawda utyskiwania, że to model odziedziczony w spadku po PRL-u i najwyższy już czas, by go zmienić, ale rzadko pojawiają się pomysły: jak zmienić?

W opublikowanej w majowym numerze miesięcznika „Teatr” rozmowie z Dorotą Buchwald redaktor naczelny pisma, Jacek Kopciński, nie dopuszcza nawet myśli, że mogłoby być inaczej i nie widzi żadnego zagrożenia dla utrzymywania tego modelu, podkpiwając nawet trochę z osób, które wyrażają pewien niepokój o przyszłość teatrów publicznych. Słuchając ich – mówi – „można by pomyśleć, że już za chwilę Teatr Narodowy, a wraz z nim pozostałe teatry, zamienią się w Teatr 6. piętro”. 

Czy Teatr Narodowy mógłby się stać teatrem prywatnym? Jeśli znalazłby się przedsiębiorca chętny do wyłożenia dwudziestu milionów złotych rocznie, dlaczego by nie – można by przewrotnie powiedzieć? Oburzają się Państwo? A przecież na początku lat dziewięćdziesiątych, jak przypomina we wspomnianym wywiadzie dyrektorka Instytutu Teatralnego, niewiele już brakowało, żeby pewien biznesmen kupił – nie państwowy co prawda, ale miejski, więc również publiczny – Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy. Miasto zdążyło nawet dość ochoczo podjąć wtedy stosowne uchwały o wydzierżawieniu teatru prywatnemu przedsiębiorcy. Nie doszło do tego, ale czy dzisiaj nie znaleźliby się ludzie uznający prywatyzację czy inną formę komercjalizacji teatrów za naturalny proces w liberalnej gospodarce kapitalistycznej? Owszem, jeden zasłużony i wpływowy ekonomista sam się zgłosił przed kilku laty na Kongresie Kultury Polskiej z przemyśleniami, które poruszyły środowisko ludzi kultury. Ciekawe tylko, czy ten liberalizm miałby dotyczyć także Teatru Narodowego? Niemożliwe? Nikt poważny nie brałby tego nigdy pod uwagę? Nigdy? A jeśli historia-nauczycielka życia kołem się potoczy? To „nigdy” już bowiem było. Może warto zatem przypomnieć epizod z nie tak znowu dawnej przeszłości Narodowego – z okresu dwudziestolecia międzywojennego.

3 października 1924, w dniu otwarcia po kilkuletniej odbudowie po pożarze, Teatr Narodowy pozostawał w administracji Teatrów Miejskich w Warszawie. Był więc miejski czy narodowy? Takie pytanie stawiała prasa, a z różnych stron rozlegały się głosy protestu przeciw uzurpacji – jak twierdzono – władz stolicy, które bez konsultacji, bez uchwały Sejmu albo co najmniej rządu, nadały dotychczasowej miejskiej scenie Rozmaitości zaszczytną nazwę Teatru Narodowego. Kolejnym sezonom tego teatru towarzyszyły dyskusje na temat gospodarki finansowej, deficytu, niekompetencji magistratu jako zarządcy, a także na temat prób ingerencji urzędników w podejmowanie decyzji o charakterze artystycznym. Konflikty z władzami miejskimi prowadziły do dymisji kolejnych dyrektorów, poczynając od Juliusza Osterwy – autora słynnego twierdzenia, że „Teatr Rozmaitości był przedsiębiorstwem, a Teatr Narodowy może być tylko przedsięwzięciem”. Nie rozumiejący tego przeciwstawienia magistrat próbował walczyć bezskutecznie z deficytem, wykonując chaotyczne ruchy polegające a to na obcinaniu dotacji, a to na podwyższaniu cen biletów, a to na żądaniach redukcji zatrudnienia itp. Piszę o tym więcej w czekającej na druk książce W poszukiwaniu stylu. Teatr Narodowy w latach 1924-1939. Tu, jak już wspomniałem, chcę w skrócie i koniecznym uproszczeniu przypomnieć tylko jeden epizod.

Kiedy w 1931 roku wielki kryzys gospodarczy sięgnął także teatrów, a w zmienionej sytuacji ekonomicznej zaczynało wszystkiego brakować: widzów, pieniędzy na gaże, tudzież pomysłów na reorganizację, wybuchła prawdziwa wojna teatralna. Po raz pierwszy w historii 1 września nie udało się otworzyć teatrów, by zacząć nowy sezon. Aktorzy strajkowali, dyrektorzy i ZASP szukali kompromisu, a właściciele i dzierżawcy – sposobów zmniejszenia deficytu. To wtedy właśnie magistrat warszawski znalazł remedium na kryzys (zaiste, à la Balcerowicz z Kongresu Kultury Polskiej) w pozbyciu się kłopotliwego majątku i wycofał się z bezpośredniego zarządzania teatrami, powierzając je, tj. gmachy, dekoracje i personel dozorujący, prywatnemu przedsiębiorcy. Tenże – a był to Stefan Krzywoszewski, dramatopisarz i dziennikarz, wydawca poczytnego tygodnika „Świat” – miał  sprawować tak zwaną administrację poręczającą, polegającą na jednoosobowej odpowiedzialności materialnej za funkcjonowanie wszystkich trzech scen miejskich: Teatru Narodowego, Nowego i Letniego. Troskę o poziom artystyczny sprowadzono w umowie do zapisu, w którym administrator poręczający zobowiązywał się prowadzić w Teatrze Narodowym „teatr dramatyczny o należytym kierunku i wysokim poziomie”. Precyzyjnie, prawda?

Na skutki nie trzeba było długo czekać. Na początku zagrano co prawda nawet Wesele, ale nie przyniosło ono spodziewanego dochodu, więc szybko zmieniono strategię. Prywatnego przedsiębiorcę interesowała głównie kasa, robił więc wszystko, by przyciągnąć do niej widzów po bilety. Ci zaś najchętniej chodzili „na aktorów”. Na afiszu Teatru Narodowego pojawiła się zatem seria bezwartościowych „sztuczydeł”, jak mawiał Boy, za to z Brydzińskim, Ćwiklińską, Malicką, Węgrzynem i gościnnie doangażowanym Osterwą w rolach głównych. Ukoronowaniem repertuaru sceny narodowej stała się wówczas komedia pod tytułem… Hau-hau.

Po niespełna trzech sezonach, w marcu 1934 roku, administrator poręczający z dnia na dzień złożył rezygnację, „włożył kapelusz na głowę i wyszedł z gmachu dyrekcji” – jak ironizował „Kurier Poranny”. Pozostawił długi, nie zapłacone rachunki, podatki, ubezpieczenia i gaże. Aktorzy musieli ratować się założeniem spółdzielni, która pozwoliła im dotrwać do końca sezonu. Po wakacjach zaś Teatr Narodowy przystąpił do opartego na mecenacie państwa Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej. Stał się ponownie teatrem publicznym – dzięki czemu, powiedzmy w pewnym skrócie myślowym, przetrwał do dzisiaj. Miejmy nadzieję, że trwać będzie tak dalej: i jako teatr narodowy, i jako publiczny. Między innymi po to, abyśmy mogli oglądać w jego stałym repertuarze Wesele i Kordiana, a nie Hau-hau.

Wojciech Dudzik

Zobacz inne powiązane artykuły:

Korzystając z serwisu internetowego wyrażasz zgodę na używanie plików cookie. Pliki cookie możesz zablokować za pomocą opcji dostępnych w przeglądarce internetowej. Aby dowiedzieć się więcej, kliknij tutaj.